niedziela, 8 maja 2011

I. Początki mojej twórczości





Nie od razu zostałam malarką. O, nie, nie!
Pomimo tego, że bardzo pragnęłam malować, w szkole podstawowej na rysunkach zawsze ktoś był lepiej oceniany ode mnie.
Pamiętam te czasy jak dziś. Namalowałam pejzaż, za który otrzymałam czwórkę. Spytałam panią od rysunków, dlaczego nie piątka, a ona odpowiedziała, że nie zasługuję na piątkę. Spytałam, co trzeba zrobić, żeby dostać piątkę, a ona odpowiedziała, że nie wie.
A ja przecież te moje rysunki tak kochałam! Kochałam zwłaszcza kwiaty od najmłodszych lat. Nie wiem, ile wtedy miałam, ale wiem, że nie chodziłam jeszcze do szkoły, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam rosnący przy basenach dziki bez. Właśnie zakwitł jak koronka. Nigdy nie zapomnę tego pierwszego wrażenia! Cudny, delikatny, wonny. Nie mogłam oderwać oczu od tej doskonałej, namacalnej mgiełki kwiatuszków.
Potem, kiedy byłam już starsza, pojechałam na kolonie. Podczas snu podniosłam się i powiedziałam:
„kocham, kocham, kocham – po czym, wypowiadając słowo „kwiaty, opadłam z powrotem na poduszkę. O tym incydencie opowiedziały mi koleżanki i moja wychowawczyni. Wiedziałam, że to prawda! Tak, kochałam kwiaty! Od najmłodszych lat! Zarówno wtedy, kiedy byłam dzieckiem, a mama splatała mi wianki ze stokrotek, jak i wtedy, kiedy byłam jeszcze panną,
a mój chłopak przyniósł mi pierwsze frezje.
Kochałam je wszystkie: leśne, polne, przydrożne, kwiaciarniane. Ale wtedy chyba najbardziej kochałam tulipany i róże! Ale nie te róże ze sklepu, takie poukładane, grzeczne i równe, wszystkie jednakowe. Tylko te róże z ogródka, rosnące własnym życiem, trochę niegrzeczne i wyrastające jakkolwiek. Albo rosnące gdzieś przypadkiem, własnym życiem, takie dzikie i nieokiełznane. Mogłam wtedy godzinami na nie patrzeć i próbować zrozumieć ich niepowtarzalne i tak szybko gasnące piękno...

II. Kontemplacja piękna



W tym czasie jeszcze nie malowałam. Podziwiałam mojego brata, który z każdej świeczki znalezionej w domu potrafił wystrugać coś niepowtarzal-
-nego, a obierane na obiad ziemniaki zamieniał w zachwycające przedmioty o różnych kształtach. Potrafił też narysować wszystko, o cokolwiek się go poprosiło. Wkrótce zaczął malować obrazy olejne.
Ja dopiero rodziłam się ze słów.
Smakowałam zmysłami piękno otaczającego mnie świata, nazywałam je i budziłam do życia w wierszach.
Powierzałam swoje uczucia poezji, która stała się dla mnie całym moim światem. Cała byłam poezją, skąpaną w słońcu, oprószoną śniegiem. Moje usta pieściły słowa, zmysły chwytały sercem ulotność wyobrażeń. Spragniony język poznawał smak soczystych dźwięków, a moje ciało było podatne na piękno. Zastygła w zachwycie, zasłuchana, cała byłam poezją.

III. Zapakowany prezent



moje zapatrzenie
na traw smukłych zieloność
na nieba kaprysy
i przyziemność
odczuj

moje zapatrzenie
na westchnienie ziemi
na rozstajność dróg
przygarnij

i zakochania mojego usłuchaj
na tkliwość poezji
i sznur korali
z jarzębin

...tak pisałam w 1977 r.  nie wiedząc, że namaluję ten obraz.
Wtedy wiedziałam tylko, że podczas Sakramentu Bierzmowania otrzymałam od Pana Boga jakiś dar.
Ale nie miałam pojęcia jaki! Leżał on sobie u mnie w pokoju na szafie, 
a ja  wyobrażałam sobie w myślach, jak go rozpakowuję i pokazuję światu...

V. Świat starych dat

 
 
 
Tam, w niedalekiej przeszłości,
został nasz światek urządzony gratami:
stary adapter i z bluesem płyty,
nad stołem półka z książkami.
 
Świat przepojony zapachem wosku,
odgrodzony od życia fantazją, zmysłami.
Ulokowany w nieskończoności.
Obramowany czterema ścianami.


Świat karykatur, kulawych krzeseł,
papierosów i petów palonych tajemnie.
Nocy bezsennych, wszechświata mocy –
co dzisiaj z tego zostało we mnie?
Gościł w nim często znany Idiota,
o sercu i duszy dziecka.
Szczery do bólu, pełen poświęceń;
zwiodła go miłość podstępna, zdradziecka.
Przychodził Grün, Pastuszek, Schiller,
na życie z receptami.

Spacerowali po naszym światku
zasnuci poglądami.
W tym naszym światku starych dat
beztroski zatrzymany czas
projektował nasze sny.
Tym naszym światem młodości praw
byliśmy po prostu my.

Ten wiersz najbardziej oddaje nastrój tamtych czasów. Literatura, filozofia, teatr. Długie rozmowy
z przyjacielem o "Monadzie", sterty przeczytanych książek i stary adapter z bluesem.
Pamiętam, że czytałam wtedy przy latarce pod kołdrą  albo przy świeczce, bo rodzice zabronili mi "siedzieć po nocy". Byliśmy biedni. Trzeba było oszczędzać na wszystkim: na elektryczności, chlebie, maśle.
Junkers w naszej łazience był zepsuty, myłam się w  żelaznej wanience w moim pokoju, a rytuał słuchania muzyki w takt namydlania ciała sprawiał mi przyjemność. Bo to nie w naszej biedzie tkwił problem, ale w nieustannych kłótniach rodziców. Pamiętam, jak było mi wstyd, gdy kolega, który odprowadził mnie pod dom powiedział:
– Słyszałem, że w tym bloku mieszkają jacyś starzy, którzy strasznie się kłócą.
– No cóż – odparłam cytatem z "Małego Księcia" – mowa jest źródłem nieporozumień.

Uciekałam więc w fascynujący świat poezji, prozy i sztuki. Podziwiałam obrazy  mojego brata i Jego talent, który ujawnił się już w szkole podstawowej. Ryszard czerpał wzory z głowy i sypał nimi jak z rękawa. Był moim mistrzem, niedościgłym wzorem. Nie miałam pojęcia, że i mnie Bóg podarował taki talent.

 
 
 
 
 
 
 

IV. Czar poezji


zaśmiecałam ten świat
uporczywie
podartymi rękopisami
nowo narodzonych wierszy

ale one istniały
gdzie nie spojrzałam
wszędzie ich było pełno
ulatywały ze mnie w powietrze
oddychałam
i już byłam nabrzmiała poezją

próbowałam ją wytrzepać
z rękawów kapeluszy włosów
ale korzenie obrosły moje wnętrze
zespoliły ciało


Tak. To było silniejsze ode mnie. Wszystko, na co popatrzyłam, układało się w pewną całość: tworzyło klimat i wzbudzało zachwyt. Nawet cierpienie, nieodłączny czynnik ludzkiej egzystencji, było czymś oczywistym i stawało się przyjazne po przetworzeniu w poezję. Nic nie było mi tak bliskie i cenne jak wiersze.
Moim ulubionym okresem literackim stał się romantyzm.W tamtym okresie uczyłam się na pamięć większości sonetów Mickiewicza, jego Ballad i romansów. Niektóre pamiętam do dzisiaj. Zresztą wiersze  same wchodziły mi do głowy, wystarczyło, że parę razy je przeczytałam.
A cytat z Romantyczności – „Czucie i wiara silniej mówią do mnie niż mędrca szkiełko i oko stał się moim nieodłącznym życiowym mottem do dziś.

VI. Wejście w dorosłość

Jesień dała mi ciebie.
Spacerowaliśmy po ulicach
smagani przez wiatr
na przekór wszystkim przepowiedniom świata.
Na przekór jesiennemu chłodowi.
 

Wielkie marzenia, wielkie słowa, wielkie plany. I... ślub.
Byliśmy tacy niedojrzali do małżeństwa. Nafaszerowani wiedzą na różne tematy, ale zwyczajnie nie wiedzieliśmy jak żyć. Ot, zagubione we Wszechświecie dzieci.
Moje marzenia o wielkiej miłości rozwiały się we mgle.
Nie czułam się kochana i sama też nie umiałam kochać bezgranicznie, bez wymagań, bez wzajemności.
Kiedy na świat przyszły dzieci, miłość macierzyńską przelałam na nie. 
A swoją potrzebę kochania zastąpiłam potrzebą tworzenia. 
Prawie każdej nocy modliłam się do Boga po cichu, aby niepokój mojego ciała nie obudził Ciebie śpiącego.
"Hymn o miłości" leżał zaś bezużytecznie na półce, podobnie jak nierozpakowany prezent.

VII. Uroki wsi

        
                                                                                     
  Biedronka

W moich włosach mieszkała
biedronka czerwona, mała.
Bose nóżki odpoczywały,
gdy skrzydełka latać nie chciały.

Mieszkała nie znając mnie wcale,
nie prosząc o pozwolenie.
Wypadła, gdy rozczesałam
włosy grzebieniem...



W tym czasie mieszkaliśmy na wsi. Jak tam było cudownie! Dosłownie z okna widziałam las. Mogłam iść z dziećmi drogą przez pola i podziwiać rosnące tam kwiaty. Albo skręcić od razu w las i iść znajomą dróżką przez zwalone drzewo do małej polanki, na której w maju zakwitały konwalie. Bardzo lubiłam klimat wczesnej wiosny, przed świętami Wielkanocnymi, kiedy w lasach pojawiały się przylaszczki. Tworzyły one prawdziwy, delikatny dywan...
Moi chłopcy często przynosili mi kwiaty do domu.
Zawsze wieczorem chodziliśmy razem po mleko. Po drodze napawaliśmy się zapachem
maciejki, która kwitła w ogródkach za domami. A wczesnym rankiem wybudzało nas donośne pianie kogutów.
Byłoby tak cudownie, gdyby nie ta nasza wspólna dorosła samotność.
Miałam w sercu taką pustkę! Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak ją zapełnić.

VIII. Poszukiwanie Boga

obnażam kartki
bielą czystą
nagą
otumanione
odcieniem uczuć
radości i smutki
uproszczone
obnażam

pośrodku liter rzędy
słowa ustalone przeze mnie
kim jestem
jeszcze się nie narodziłam
wykształcam się
ze słów Bożych
się rodzę
 
Tak napisałam w 1986 r.
W moim życiu było zawsze miejsce dla Boga. Chciałam Go gościć w moim sercu, ale Żywego.
Czekałam na Niego, ale myślałam, że się nie zjawia.
Chciałam, żeby do mnie przemówił, a jednocześnie byłam pewna, że to niemożliwe.
Oczywiście, byłam wierząca. A przynajmniej tak mi się wydawało. Tzn. wiedziałam, że Bóg istnieje.
Ale wiedziałam też, że to za mało. Byłam zimna. Na szczęście nie letnia i na moje nieszczęście nie gorąca. Ale zimna. Być może dlatego Bóg nie wypluł mnie z wnętrzności swoich.
Byłam wierząca na tyle, na ile wiedzę o istnieniu Boga można nazwać wiarą. Ale nie można. Niestety. To tylko domniemywanie. Asekuracja. Wiara na wszelki wypadek.
Pewnego dnia Bóg do mnie przemówił. Ale na ten dzień musiałam jeszcze poczekać.
Do brata  chodziłam często. Podziwiałam Jego nowe obrazy, które tak szybko znikały. Tematycznie jednak nie pasowałyby do mojego mieszkania. Malował przeważnie konie, powozy, portrety naszych przodków itp. A ja chciałam, żeby namalował dla mnie kwiaty.

IX. Wakacje

Myślała o nim cały dzień.


Na wieczór spędził z powiek sen
cień, co się wdarł jak kot
w spłowiałe ramy dawnych tchnień.

Myślała o nim potem w noc.
Nad ranem zadrwił miniony czas
z miłości oszukanej tą rozłąką.
W myślach spacerowała łąką.

Ranek, co splatał ulataniem
powieki znużone tym czekaniem,
choć dzień w zanadrzu miał,
po prostu sen jej dał.

Pod wieczór, otulona kocem,
wkradła się noc jak ćma.
Na niego zła...

1982 r.

Wyjechałam z dziećmi z tego zimnego mieszkania. Były wakacje, wokoło kwitły cudne kwiaty, w powietrzu unosiła się duchota wielkomiejskiego zgiełku. Wielki świat kolorowych świateł i neonów.
Próbowałam o wszystkim zapomnieć, ale miałam złamaną duszę. Ucieczka nigdy nie rozwiązuje problemów, tylko przesuwa je w czasie. W sobotę odwiedziłam jedną z moich cioteczek. Jej mąż właśnie wybierał się do "swojego" kościoła i zaproponował, żebym z nim pojechała.
Zgodziłam się. Wujek prosił, abym zachowywała się rozsądnie, ale ja i tak nie wzięłam chusteczki przed wejściem do środka, bo nigdy nie było mi w niej do twarzy.
To był zbór. Dokładnie nie pamiętam jaki. Wszyscy byli tacy życzliwi i zainteresowani mną. W czasie składania świadectw ktoś powiedział 
o jakiejś zbłąkanej owieczce, wiedziałam, że chodzi o mnie. A więc już próba zawłaszczenia! Co to, to nie. Byłam tam chyba ze zwykłej przekory. Otóż ciocia jako katoliczka  nigdy nie zaakceptowała "dziwactw" wujka, chociaż go kochała.
Babcia w ogóle była zgorszona tym i nazywała religię zięcia "szataństwem". Przy okazji zabraniano mi z nim kontaktów. A on tak ciekawie mówił o miłości cytatami z Pisma Świętego.

X. Tęsknota



Jak dawno nie byłam dzieckiem
pod koniec zimy
bazie obrodziły w tym roku
pieszcząc moje dłonie

ciało
spowite w szaro-mglisty las
obnażyło tęsknotę
za miłością




Tęskniłam za miłością. Ale nie za zauroczeniem, które mija.
I nie za związkiem chemicznym, który ma prawo się wypalić i potem można sobie spokojnie powiedzieć: Miłości już nie ma. I usprawiedliwić to: Wypaliła się. A przecież prawdziwa miłość jest constans: istnieje zawsze i jest niezmienna.
Nie jest jak ogień, który się wypala, ale jest wypalana w ogniu.
Nie jest jak słońce, które gaśnie, ale jest tak gorąca.
Nie jest jak czas, który mija, ale istnieje wiecznie.
O takiej miłości marzyłam. Pragnęłam ją znaleźć, ale nie dla siebie, tylko w sobie.
Człowiek został stworzony do takiej miłości. Aby tak pokochać, trzeba zrozumieć miłość Boga: kocha On wszystkich jednakowo, bez względu na zasługi, bez względu na wszystko.
Chciałam nauczyć się rozumieć i wybaczać, bo są to nieodłączne atrybuty miłości. Nie było to łatwe: odgruzować miłość przysypaną doświadczaniem żalu, gniewu i rozczarowań. Spojrzeć na dawne urazy i zranienia 
i powiedzieć: dobrze, że jesteście. Pokochać nieprzyjaciół swoich i życzyć im dobrze. Zostać uderzonym w jeden policzek i nadstawić drugi.
Bez pomocy Boga byłoby to niemożliwe.

XI. Wartość słów



 Na początku było Słowo,
a Słowo było u Boga,
i Bogiem było Słowo.
Ono było na początku u Boga.
Wszystko przez Nie się stało,
a bez Niego nic się nie stało,
co się stało. [...]
 /wg Ewangelii św. Jana/




 O! Gdybyśmy tylko nie marnowali tak słów! Wystarczyłoby zrozumieć dobre słowo rodzi dobro, a złe słowo rodzi zło. Niby takie proste, a takie trudne! A przecież złe słowa de facto nie istnieją. To nie dźwięki  ranią, one stanowią tylko fikcję umowności! Ten sam wyraz w innym języku znaczy zupełnie co innego! Ranią nas nasze własne, wrogie uczucia! Najpierw jednak rodzą się one w słowach. Wszystko, co wypowiadamy, nabiera mocy. Ożywa. Staje się. Potem zostaje "utrwalane" poprzez powtarzanie, które kształtuje naszą przyszłość, wpływając na wybór. Wszystko, co nas bezpośrednio dotyka, znajduje się jednak w teraźniejszości. To ona zbiera owoce naszych wcześniejszych wyobrażeń. Jeśli "zaprogramowaliśmy" dobre doświadczenia stają się naszym udziałem. Zaś popełniane błędy potęgują negatywne emocje. Z nich wykluwa się nienawiść,
zazdrość i rozpacz, która zabija miłość!


potok liter
dźwięków szał
poskładany wyraz dał

zdanko
zdanie wymówione
w barwnej gamie
zdusza domysł
zwalnia tętno
by nam słowem
zrobić piętno...

XII. Zaproszenie na koncert

 
 

 
Lubiłam noce. Były one spokojne, zrównoważone i ciepłe. Przytulne i ciche. W nocy miałam czas, żeby zwolnić i pomyśleć. Zastanowić się 
nad swoim życiem, posłuchać odgłosów lasu.
Pewnego razu nocą zostałam zaproszona na leśny koncert.
Za pomocą słów namalowałam obraz, który powstał w duszy.
I tak go zatytułowałam.

Zaproszenie na koncert

zapalam lampę
oknem spogląda na mnie
rozświetlony skrawek nocy

wyciągam ręce
a im dalej w mrok
tym bliższy jest spokój

w tym lasku przy drodze
rechoczą żaby
słyszę jak przemawiają
do mnie jego mieszkańcy

czy nawołują do miłości
zapraszają mnie na koncert
koncert koncert

właśnie koniki polne
nastrajają skrzypce do gry
delikatna symfonia leśnych
dzwonków wskazuje drogę

a więc wybiła godzina variétés


pośpiech zdradzany trzaskiem
łamanych gałęzi
płoszy myszy
co pilnują leśnych śpiżarni
i już wiatr
szarpie struny leśnych harf
upuszcza nuty i zbiera
koi najgłośniejsze myśli

rozchyla swe ramiona
krzew dzikiej róży
zaprasza szumem liści
towarzyszy piano-akordom
podryguje smużka światła
takt wybija dzięcioł
zaszyty w ciemnościach
kołyszą się korale jarzębin
mrucząc murmurando

cały las rozdzwania muzykę
czystą i dźwięczną
ku polom i łąkom
ku światłom i cieniom życia

i tańczą gwiazdy
w ciemnej smudze mgły tak lekko
że mogłyby wejść na mleczną drogę
i rozświetlić piękno stworzenia
otrzymane w posagu

nagle jakieś cienie
dotykają gwałtownie traw
pisk nietoperza zdradza niepokój

nagle drzewa szukają podstępnie
ofiary zwidzeń
potrącany przez ćmy przestrasza
mechaty akompaniament
nagle rozkrzykuje się
jakiś gołąb przebudzony
żaby umykają w nieobecny czas

a gdybym to ja krzyknęła
cóż ja nie potrafię przedłużyć koncertu
wypłoszę ptaki i żaden  nie usiądzie
na moich wyciągniętych dłoniach

pieszczony stopami ziemi chłód
ogarnia moje ciało
kora jest teraz oślizła jak skóra węża
trawa jest teraz zimna i wilgotna
mały lepki liść opada

a jeśli zabłądzę

nie bój się swojego cienia
szepcze wiatr
płaszcz nocy okryje nagły dreszcz lęku
i zcali z materią przestrzeni 
skąd jesteś 
i dokąd kiedyś powrócisz.